... wkroczył...
2. Rosyjski/ ukraiński
Obowiązkowy za moich czasów w szkole podstawowej bodajże od 5. klasy. Nie powiem - łatwo nie było: po pierwsze inne litery, po drugie własnie rozpoczęłam naukę w szkole muzycznej i miałam 3 popołudnia w tygodniu wyrwane z życiorysu, ale dzięki wspaniałej nauczycielce polubiłam ten język. W siódmej klasie byłam na obozie szachowym w Kołomyji, gdzie pierwszy raz miałam okazję porozmawiać po rosyjsku z innymi uczestnikami oraz sprawdzić praktyczną znajomość słówek w tamtejszych sklepach. Ze sklepów pamiętam bardzo niskie ceny, nasz polski barszcz biały w torebkach, mnóstwo cudnych znaczków w sklepie numizmatycznym oraz lody, po które ustawiała się kolejka o długości kilkudziesięciu metrów oraz bardzo tanie arbuzy na pobliskim targu. O - i to, że w sklepie sportowym trzeba było mieć kartki, aby zrobić zakupy. A kartki kupowało się na jakimś targu - w tym celu rodzice za radą opiekunów zaopatrzyli nas przed wyjazdem w spodnie i katany jeansowe, które można było wymienić na kartki lub sprzedać.
W międzyczasie okazało się, że rówieśnicy niechętnie mówią po rosyjsku, wolą ukraiński, ale dało się zrozumieć. Z kilkoma uczestnikami turnieju wymieniłam adresy, z jednym chłopakiem pisaliśmy przez 3 lata - tłumaczył mi wtedy różnicę pomiędzy rosyjskim a ukraińskim i pisał do mnie w tym ostatnim języku. Wiem, że po jakimś czasie wyjechał z całą rodziną z Ukrainy i kontakt się urwał.
A w siódmej klasie pojawił się nieoczekiwanie w szkole...
3. Angielski
Piszę "nieoczekiwanie", ponieważ mój rocznik był ostatnim, który miał rosyjski, kolejne mogły rozsmakować się już w językach zachodnich. I oto okazało się, że wprawdzie rosyjski zostaje, ale mamy jeszcze dodatkowo godzinę angielskiego. To był po prostu szał! Ja, wielka fanka radiowej Trójki, Niedźwiedzkiego i LP3 mogłam w końcu nauczyć się języka, w którym słuchałam największych przebojów na piątkowej liście!
Szok trwał tylko rok, po w ósmej klasie zostawili nam tylko rosyjski, ale na szczęście nauczyciel z podstawówki prowadził kurs angielskiego w pobliskim domu kultury. Zapisałam się i chodziłam regularnie aż czasów do czwartej klasy liceum, w którym miałam dwa języki obce od podstaw: angielski (nuda przez pierwsze dwa lata, ponieważ uczyłam się wcześniej i więcej na kursie) oraz niemiecki, który został w końcu moim numerem jeden.
Oficjalny kontakt z angielskim miałam jeszcze na drugim i trzecim roku studiów, 4 godziny lektoratu tygodniowo, ale moje studia językowe pochłaniały tyle energii, że w poniedziałki byłam zbyt zmęczona po weekendzie, a w piątki po całym tygodniu zajęć, aby przyłożyć się do nauki kolejnego języka. No tak to sobie przynajmniej wtedy tłumaczyłam. Dziś żałuję, że nasza lektorka bardziej nas nie przycisnęła, wychodziła ona z założenia, że jesteśmy na tyle dorośli, że ten, kto chce, nauczy się języka, a kto nie chce, ten przesiedzi. Ja byłam gdzieś w środku...
Dzisiaj oglądam seriale i filmy po angielsku, czytam anglojęzyczne blogi, ale z mówieniem nie jest już tak prosto, szczytowa forma znajomości języka przypadała jednak na klasę maturalną, kiedy to - sama wybrawszy język niemiecki na maturę - rozwiązywałam najlepiej testy maturalne z angielskiego jako przedmiotu z całej grupy.
4. Niemiecki
Mój zawodowy wybór - dlatego przewrotnie napiszę w skrócie.
Wymiany w czasie liceum ze szkołą średnią w Niemczech zaowocowały tym, że niemiecki zwyciężył - po maturze podjęłam studia na germanistyce. Z perspektywy czasu nie żałuję, wprawdzie w czasie, gdy otrzymałam dyplom, było bardzo duże zapotrzebowanie na anglistów, ale jakoś odnalazłam się z moim niemieckim i nie mam większych powodów do narzekań.
5. Łacina
Cztery semestry zajęć, wspominam bardzo miło, na szczęście nie musiałam kuć na pamięć całych czytanek po łacinie, do czego zmuszeni byli studenci polonistyki, ale barwna postać lektorki i jej opowieści wynagradzały nam długie wieczory spędzane nad gramatyką i analizą zdań.
Dzisiaj widzę, jak bardzo łacina pomaga mi w nauce włoskiego.
6. Niderlandzki
To taki mały językowy epizodzik, nauczyłam się około 1000 słów specjalnie dla znajomych, których poznałam podczas partnerskiej wizyty w Holandii. Intensywna nauka przed drugim wyjazdem spowodowała, że mogłam ich zaskoczyć podstawowymi zwrotami i pytaniami oraz nazwać to, co pojawiało się na stole i w koszyku w supermarkecie. Jednak podczas długich nocnych rozmów przy butelce wina królował niemiecki i angielski.
Swoją drogą - nie spotkałam tam nikogo w przedziale wiekowym 30-40 lat, kto nie mówiłby w miarę dobrze po angielsku lub niemiecku.
Przeczytałam sobie to wszystko i trochę podupadłam na duchu. Miałam szansę zostać poliglotką. ;-)
Przy każdym języku pojawia się informacja o kontaktach/ korespondencji - widać dopóki używałam go w praktyce i był on środkiem do autentycznego porozumiewania się, a nie przerabiania kolejnych czytanek, miałam jeszcze zapał. Gdy kontakty się urywały bez motywacji z zewnątrz po prostu odpuszczałam dalszą naukę. A Internet (z limitem 30 godzin miesięcznie!) miałam dopiero na drugim roku studiów...
Obecnie zarabiam na chleb znajomością niemieckiego, angielski biernie w czasie wolnym i od czasu do czasu w pracy, ale raczej jako "pośrednik" między polskim a niemieckim, a od kilku miesięcy uczę się włoskiego. Jak i dlaczego - o tym w następnym poście.